Pl En |
||
home .:. mapa .:. galeria .:. relacja |
Relacja z podrozy na Nordkapp Siedzę teraz w samolocie kilkanaście kilometrów nad Ziemią i wpatruję się w obłoki chmur zastanawiając się, czy dobrze wybrałem cel swoich wakacji. Trzeba być chyba szalonym, by decydować się na miesięczną rowerową wędrówkę przez niespełna 3 tysiące kilometrów tylko po to, by w deszczu i w zimowej temperaturze zobaczyć najdalej na północ położone miejsce w Europie - Nordkapp, gdzie według przewodnika Pascala znajdziesz jedynie parking, sklep z pamiątkami i globus. Myślę o moich kolegach, którzy na miejsca swoich urlopów wybrali Hiszpanię, Grecję czy Egipt i zastanawiam się, czy tam nie byłoby mi lepiej. Ale już teraz nie ma odwrotu - pozostaje jedynie czekać na tą przecudowną niespodziankę jutra, która codziennie będzie szykować dla mnie coś nowego. Jeżeli wybierzesz się w podróż samolotem, dobrze jest dokładnie opisać swój bagaż. Mój rower widocznie nie był opisany zbyt dokładnie, bo dziwnym trafem nie przyleciał razem ze mną. Siedzę w lotniskowej restauracji czekając na następny, wieczorny samolot, na pokładzie którego znajduje się mój sprzęt. Na pocieszenie dostałem kupon opiewający na 180 koron (około 90 pln), za które mogłem kupić obiad. Spoglądam na swój talerz z frytkami, jakąś cielęciną i sałatką dokładnie wiedząc, że to moja pierwsza i ostatnia wizyta w norweskiej restauracji - ceny, które tutaj znalazłem są pięciokrotnie wyższe od polskich. Tak się zastanawiam, czy to zaginięcie roweru nie było częściowo moim szczęściem - przynajmniej mogłem się solidnie najeść. * * * Pierwszy etap mojej podróży to droga z Bergen do Voss. Jeżeli wybierzesz źle, to możesz przez pomyłkę pojechać do Voss narodową drogą łączącą Bergen z Oslo i wtedy jest to dla Ciebie - wytrawnego rowerzysty - solidny problem. W południowej części Norwegia bynajmniej nie przypomina wyludnionego kraju, gdzie samochody pojawiają się na drodze rzadziej od reniferów. Droga do Voss pełna jest samochodów turystów, samochodów mieszkańców Bergen, samochodów mieszkańców Oslo, dużych TIR-ów wiozących za sobą jeszcze większe przyczepy, głośnych i szybkich motocykli i innych niewiadomo czyich samochodów jadących niewiadomo skąd, niewiadomo dokąd i niewiadomo po co. A ponieważ nie ma na tej drodze pobocza, jazda po niej nie należy do przyjemności. Totalną atrakcję stanowią tunele. W takim tunelu również nie ma pobocza, drogi dla pieszych, czy rowerów. Droga serwisowa to szeroki na nie więcej niż metr pasek jezdni raz na jakiś czas zahaczający o tunelowe ściany. Co kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów z takiej ściany wyrasta gaśnica, telefon, albo inne badziewie zupełnie niepotrzebne przeciętnemu rowerzyście. Trzeba też uważać, by w tej ciemności nie wjechać w studzienkę kanalizacyjną, która co pewien kawałek pojawia się głęboko wciśnięta w drogę serwisową. Cała ta droga jest tak wąska, że niemożliwe jest prowadzenie roweru - można jedynie postawić stopę na jednym pedale i próbować posuwać się metodą hulajnogi. Kiedy pojawia się za Tobą jakiś samochód, albo nawet motocykl, to słyszysz w uszach odgłos, jakby stado radzieckich czołgów defilowało po Placu Czerwonym i masz wrażenie, że za chwilę jakiś potwór rzuci się na twoje plecy. Nie wspominam o jeździe normalną drogą – porównanie prędkości rowerzysty i samochodów zawsze wyjdzie na niekorzyść tego pierwszego, a uwzględniając słabe oświetlenie i mokrą nawierzchnię można śmiało postawić tezę, że taka jazda to oczywiste samobójstwo. Z mojego punktu widzenia wszystko przypomina komputerową grę, w której akcja polega na przedostaniu się z jednego końca tunelu na drugi omijając przeszkody – gaśnice, telefony i studzienki kanalizacyjne oraz starając się nie zjechać z pasa technicznego na jezdnię, po której jeżdżą twoi przeciwnicy. Do całej gry dodana jest profesjonalna iluminacja, a dołączone dźwięki mocno wychodzą poza wszelakie efekty typu surround. Jedyny problem w tym, że gdy zobaczysz przed sobą światełko "game over", to już nie wrzucisz nowej monety aby zagrać ponownie, bo dysponujesz tylko jednym ludzikiem. Gra jest o tyle humanitarna, że nie musisz do nikogo strzelać, aby wygrać. W zasadzie nie można wygrać – można jedynie przetrwać… Potrzebowałem dwóch takich tuneli, aby zorientować się, że pomyliłem drogę i muszę wrócić do ostatniego skrzyżowania. Tam też spostrzegam znak "droga do Voss przeznaczona dla rowerów" i radosny ruszam za jego wskazaniem. Później wielokrotnie zdarzyło mi się wjechać w tunel, ale żaden z nich nie był taki straszny jak te na drodze do Voss. Najdłuższy - ten ostatni, łączący wyspę Mageroy z kontynentem, pomimo swoich 7 kilometrów, w których część prowadzona jest około 210 m pod powierzchnią morza, jest całkiem bezpieczny – samochody pojawiają się tam bardzo rzadko, a kiedy się zmęczysz, możesz poprowadzić rower po chodniku. W środkowej części kraju ruch w tunelach o długości powyżej 3 kilometrów jest zwykle zabroniony dla rowerzystów. Powodem jest nie tylko słaba widoczność, ale również niebezpieczne gazy, które mogą prowadzić do utraty przytomności. Przy niektórych tunelach można znaleźć ścieżki specjalnie dla pieszych i rowerzystów, które pozwalają na ominięcie przeszkody - warto z nich skorzystać, by ujrzeć często niezapomniane widoki. Wodospady i gory Na drodze do Voss spotykam kilka wspaniałych wodospadów tak popularnych w Norwegii. Wrosły w jej krajobraz, kartki pocztowe, a nawet świadomość mieszkańców do tego stopnia, że niektórzy z nich nie zwracając uwagi przejeżdżają obok samochodem nawet się nie zatrzymując. Tylko setki wszędobylskich japońskich turystów jak zwykle z kamerami i aparatami fotograficznymi sygnalizują o następnej atrakcji. Oprócz tych najładniejszych i najbardziej eksponowanych na każdym kroku znajdziesz inne - mniejsze lub większe, a za to bardziej dzikie kaskady wody. Drogi ciągnące się wzdłuż fiordów praktycznie wydrążone są w skałach pojawiających się po lewej lub prawej stronie i właśnie po tych skałach zwykła spływać w różnej postaci woda. Czasem są to wilgotne kropelki, a czasem przeźroczysty płaszcz, na którym tworzy się kolorowa tęcza. Jeden z takich mini-wodospadów znajduje się przy punkcie widokowym na Drodze Orłów rozciągającej się nad fiordem Geirangerfjorden. Woda z wodospadu rozpryskuje się częściowo na jezdni - gdy go zobaczysz wiedz, że warto jest zatrzymać się na chwilę aby ujrzeć wodospad Siedem Sióstr - jeden z najsłynniejszych w całej Norwegii. Siedem Sióstr można też zobaczyć z turystycznego promu. Jego ślimacze tempo pozwala dostrzec piękno okolicznych wodospadów – jest ich tam wyjątkowo wiele - w całej okazałości. W centrum pobliskiej wioski Hellesylt też można znaleźć coś dla oka, a jak podaje przewodnik Pascala, kąpiele w tamtejszym lodowatym wodospadzie są popularne wśród odważnych turystów. Następną atrakcją tego kraju są przecudowne góry rozciągające się na całej jego powierzchni. Na południu zwykły tworzyć niezapomniane widoki w połączeniu z błękitem nieba i zielononiebieskim odcieniem fiordów. To wysokie góry, dlatego często zsiadam z roweru i widząc znak informujący, że przez najbliższe 10 kilometrów nachylenie drogi będzie sięgać 10% decyduję się na dłuższy odpoczynek i pchanie żelastwa. W kilku takich miejscach wypada mi nocować - jedno z nich to dzika droga pomiędzy Videsater a Grotli, gdzie na szczycie znalazłem czynny wyciąg narciarski; drugie to słynne Tollstingen, gdzie droga załamuje się 11 razy, by w połowie swojej długości przebiec obok wysokiego na 180 metrów wodospadu. Gdy dotarłem na przełęcz przy Trollstingen był już wieczór, a podświetlone zachodzącym słońcem chmury, które zaczęły wkradać się w przełęcz i rozciągać się pod moim namiotem wyglądały jak pierzasta kołderka. Siedzę przed swoim namiotem spoglądając na rozciągające się pode mną kołtuny i spostrzegam polski samochód, który zatrzymał się kilkanaście metrów obok mnie. - “Może Wam zrobić zdjęcie?” – pytam zauważając, że rodacy wyciągnęli aparat i męczą się z samowyzwalaczem. Tak rozpoczyna się rozmowa. Sympatyczna młoda para postanowiła zwiedzić całą Norwegię zaczynając od Nordkapp, a kończąc na południu. - “Śpisz tu dzisiaj? Nie boisz się misiów?” – pytają – “Podobno lubią tutaj grasować…” Nic nie wiedziałem o misiach w Norwegii, ale to pytanie trochę mnie przestraszyło. Rozumiem – krowy, owce, łosie i renifery, ale misie….? Gdybym wiedział wcześniej, wziąłbym ze sobą jakąś trąbkę, alboi co, ale teraz jest już trochę za późno na zmianę noclegu. Naprędce przygotowuję szybki scenariusz ewakuacji: w namiocie kładę obok swoich gratów gazową maszynkę gotową do pracy. Kiedy usłyszę niedźwiedzie odgłosy podpalę tropik, co przestraszy misia i da mi chwilę czasu, aby wskoczyć na rower i popedałować w dół. Misie mają przednie nóżki krótsze i dlatego mam szansę uciec. Noc minęła spokojnie. Raz na jakiś czas słyszałem tylko dzwonki pasących się owiec. Do dzisiaj nie wiem, czy w okolicach Trollstingen można spotkać misie, czy może sympatyczni rodacy po prostu ze mnie zażartowali. * * * Góry sprawiają, że większość dróg na południu Norwegii to kręte serpentyny, po których ciągną się sznurki samochodów. Czasem droga zwęża się do szerokości pozwalającej na przejazd tylko jednego samochodu jednocześnie. Mimo to, kultura kierowców w tamtych rejonach jest bardzo wysoka; zawsze podczas wyprzedzania rowerzysty zjeżdżają niemal całkowicie na pas przeznaczony dla samochodów jadących z naprzeciwka. Ani razu nie usłyszałem dźwięku klaksonu, a wielokrotnie zdarzało mi się, że wielka ciężarówka jechała za mną spory kawałek, aby móc mnie wyprzedzić w bezpieczny sposób. Takiej kultury nie znajdziesz na narodowej drodze E6 łączącej południe z północą kraju. Tam rowerzysta nie jest pożądanym gościem i nikt nie znajdzie dla Ciebie litości. Wiatr wiejący z północy dodaje smaczku przygody, bo gdy właśnie mija cię ogromna ciężarówka z przyczepą, jej powiew miesza się z wiatrem wiejącym w oczy i zawirowania powietrza sprawiają, że na krótką chwilę tracisz zupełnie panowanie nad rowerem. To czyni podróż po tej drodze wyjątkowo niebezpieczną i dopiero w okolicach Nordkjosbotn, gdzie większość ciężarówek skręca w kierunku Tromso - największego miasta na północy - wszystko cichnie i ku mojemu zaskoczeniu, E6 zaczyna przypominać podrzędną drogę, po której jedynie raz na jakiś czas przejeżdża osobowy samochód. Dlatego na południu unikałem E6 na wszystkie sposoby wybierając wszelakie możliwe obejścia, między innymi drogę numer 17 ciągnącą się wzdłuż wybrzeża obwarowanego małymi wyspami sprawiającymi, że raz na jakiś czas trzeba było skorzystać z promu będącego nieodłącznym elementem podróży. Pisząc o Norwegach nie można nie wspomnieć o ich wysokiej kulturze i wysokim stopniu edukacji. Praktycznie każdy pomiędzy 16 a 45 rokiem życia swobodnie włada językiem angielskim – począwszy od sprzedawcy w sklepie, czy rolniku z gospodarstwem utrzymującym kilka mlecznych krów, a skończywszy na osobach pracujących w informacji turystycznej. Wszyscy są bardzo uprzejmi i mili, nigdy nie odmawiający pomocy, ale bez szczególnego zamiłowania do uczynności i otwartości – nie licz na to, że zaproponują ci herbatę, gdy zapukasz do ich domu pytając, czy możesz w okolicy rozbić namiot. Na taką otwartość możesz liczyć w Polsce, Francji czy Grecji, ale nie w Norwegii. Bardzo rzadkie wyjątki jedynie potwierdzają tą regułę. Dzięki popularności języka angielskiego podróż po Norwegii jest przyjemnością tym bardziej, że zadbano również o zaplecze turystyczne – w każdym większym miasteczku umiejscowiono punkt informacyjny z kolorowymi folderami i fachową obsługą. Przy większości dróg, co kilka lub kilkanaście kilometrów znajdziesz specjalnie oznaczone miejsca z parkingiem, ubikacją, tablicami informacyjnymi i stolikami, na których przyrządzisz posiłek, przy czym na południu kraju ubikacje zaopatrzone są w ciepłą wodę. Przez wszystkie dni podróży rozbijałem namiot na miejscach niczyich, których nie brakuje w Norwegii, ale jeżeli chcesz wynająć stosunkowo niedrogi pokój, lub znaleźć miejsce w schronisku młodzieżowym, to ceny nie zszokują Cię tak bardzo jak te, które znajdziesz w sklepach z żywnością. Drogą numer 17 dojeżdżam do Bodo - miasta, z którego odpływa prom na Lofoty - wyspy słynące z malowniczych osad rybackich, pełnych statków, sieci i ryb. Pogoda już od kilku dni zmieniła się na północną i tylko raz na jakiś czas zdarza mi się widzieć słońce prześwitujące zza chmur. Dlatego wioski, które jest mi dane widzieć, nie mają swojego magnetycznego uroku, choć Reine - jedna z pierwszych, w której znajduję zacumowane statki rybackie, sieci i rusztowania do suszenia ryb - robi na mnie niezapomniane wrażenie. Później droga często skręca z wybrzeża na środek wysp i jedynie wysokie, w charakterystyczny sposób szpiczaste góry cieszące się sporą popularnością wśród wspinaczy skalnych przypominają, że wciąż jestem na Lofotach. Dopiero wioska Hennisvager - jedna z najsłynniejszych, w której słońce postanawia na jakiś czas objawić swą litość i wychodzi zza chmur, pozwalajac zasmakować klimatu okolic dostarcza wyjątkowych widoków. Niestety okres prawdziwych połowów kończy się tutaj w maju i nie widzę klasycznych obrazków pracujących rybaków, ale ich statki zacumowane w środku wioski robią swoje i pozwalam sobie na krótką sesję fotograficzną aby przynajmniej część wrażeń zapisać na filmie. Okolice północne pełne są grzybów. Nie znam się na grzybach - kiedy byłem mały, ojciec zabierał mnie i mojego brata na wieś i tam włóczyliśmy się z kuzynami po lasach zbierając co popadnie, by w końcu zaufać wujkowi sortującemu muchomory i prawdziwki. Rodzinny, betonowy Rzeszów nie sprzyjał naukom zbieractwa, bo po żadnym deszczu, jak na złość nic nie chciało wyrastać na asfalcie. Mama rzadko robi zupę grzybową, ale doskonale pamiętam ich smak - wiem na pewno, że bardzo lubię grzyby. I właśnie takiego jednego znalazłem. Duży. Nawet podzielony na kawałki nie mieści się do menażki i część muszę wyrzucić. Klasyczna metoda sprawdzania jego jadalności wskazuje, że najprawdopodobniej będzie się nadawał na obiad - od dołu kapelusza widać rurki, a w smaku nie jest gorzki. Mimo to obawiam się, że zaszyty wraz ze swoim namiotem gdzieś w przydrożnych krzakach, w razie jakiejkolwiek awarii systemu pokarmowego nie zdołam się doczołgać do najbliższej osady z prośbą o pomoc. Dlatego pukam do jednego z domów, aby zadać nieśmiertelne pytanie: "jadalny, czy niejadalny?".... Tak pukałem do sześciu domów - nikt nie wiedział. Nikt nie zbierał grzybów, nawet nie potrafili znaleźć atlasu grzybów. Oni ich tam po prostu nie zbierają - kupują w sklepach. Dopiero napotkani przypadkowo rowerzyści wydają wyrok - "jadalny". "No tak" - myślę sobie - "łatwo jest powiedzieć - jadalny. Ale tak na prawdę to ja ryzykuję...". Ugotowałem go razem z jedną z zupek w proszku, które wziąłem z Polski i zjadłem. Skoro przeżyłem, to był chyba jadalny. Później na północy widziałem sporo tego typu grzybów rosnących niemalże wszędzie - na poboczu drogi, w parku, a nawet na środku wioski. Nie zbierałem ich, bo mój grzyb praktycznie nie miał smaku, a w ustach czułem jedynie coś na kształt gąbki. Może jakiś fachowiec umiałby przyprawić go lepiej. Żal trochę, że tyle się tego u nich co roku marnuje... * * * Czas przeznaczony na wędrówkę nieubłaganie zbliża się ku końcowi, a moje wyliczenia wskazują jednoznacznie, że nie zdążę dojechać na Nordkapp. Studiuję mapę, liczę kilometry i decyduję się zwiększyć dzienną dawkę przejeżdżanej trasy. Niestety kolejne dni przynoszą maszkarne, zmoczone deszczem deja vu - codziennie rano budząc się słyszę krople wody uderzające w tropik, zwijam mokry namiot, zakładam wilgotną odzież, jadę w deszczu 130 km, aby wieczorem rozbić się również w deszczu i wrzucić do mokrego śpiwora podsuszonego wcześniej nad gazową maszynką. Temperatura spada do 8 stopni a północny wiatr wieje nieustannie w twarz. Codziennie wciskam się w goretexową kurtkę pożyczoną od kumpla, która ratuje życie chroniąc przed kroplami wody. Na domiar złego masowo pojawiające się dziury na moich rowerowych spodniach sprawiają, że przypominam ofiarę brutalnego gwałtu, a ich cerowanie przestało być już dawno interesujące. Dochodzą do tego koszmarne sny, w których w ostatniej chwili decyduję się zrezygnować ze zdobycia Nordkapp i zrezygnowany wracam do kraju bez osiągnięcia celu. Codziennie pytam na stacji benzynowej o prognozę pogody i nikt nie pozostawia mi cienia nadziei: "To o tej porze roku normalne" - słyszę - "My już do tego przywykliśmy" - dodaje uśmiechnięty Norweg ubrany jedynie w krótką koszulkę. A ja znów widzę 8 stopni na termometrze, po którym spływa deszczówka. Moje wyliczenia wskazują, że odległość pomiędzy Nordkapp, a ostatnim większym miasteczkiem na trasie - Alta - to około 180 km. Tutaj muszę podjąć ostateczną decyzję: albo ryzykuję swój powrotny bilet na samolot i jadę na Nordkapp, albo decyduję się wziąć autobus na lotnisko w Tromso i tam bezpiecznie czekać na najbliższy poniedziałek, bo wtedy odlatuje mój samolot. Nigdy nie zapomnę tego drogowskazu w środku miasta, który wskazuje, że zamiast oczekiwanych 180, zostaje mi do przejechania 240 km. Niby niewielka różnica, ale jeżeli masz na to 2 dni jazdy w deszczu i perspektywę przejazdu autostopem 600 km z rowerem z Nordkapp do Tromso, na którą będziesz miał jedynie jeden dzień, to spawa robi się krytyczna. Gorączkowo szukam innych możliwości powrotu na lotnisko. Autobus odpada, bo przyjedzie do Tromso po odlocie mojego samolotu. Mogę myśleć o samolocie z Honninsvag na wyspie Mageroy, ale to szarpnie mnie po kieszeni dodatkowe 800 złotych.... Zdesperowany wędruję na lotnisko w Alta, by porozmawiać z sympatyczną Norweżką sprzedającą bilety. Pustka w poczekalni sprzyja dłuższej rozmowie - opowiadam o swojej podróży, wrażeniach z trasy, o deszczu, i swoim problemie... "Uda Ci się. Widzę to w twoich oczach, że dasz radę." - słyszę w odpowiedzi. Aby nie tracić czasu ruszam w dalszą drogę. Bez biletu na samolot, ale z informacją, że z Honninsvag do Tromso codziennie kursuje prom pasażerski lini Hurtigruten. Za daleko zajechałem, aby ak łatwo rezygnować. Kiedy miniesz miasteczko Alta, wiedziesz na 50 kilometrowy płaskowyż, na którym wieczorem spacerują renifery. Jadące z dużą prędkością samochody sporo ryzykują, bo zwierzęta często wychodzą na szosę i nieostrożność kierowcy kosztuje życie renifera oraz naprawę samochodu. Ja w przeciągu 100 km widzę 3 przejechane zwierzęta leżące na poboczu. Zdarza mi się również, że na kilka metrów przede mną wyskakuje na jezdnię zabłąkane stadko, aby w popłochu uciec przed kołami roweru. Dziwne, ale wygląda na to, że bardziej boją się mnie, niż przejeżdżających samochodów... Jeżeli weźmiesz ze sobą aparat z teleobiektywem, to z pewnością wrócisz do domu z pięknymi zdjęciami. Mój obiektyw jest niestety trochę gorszy i zanim wyciągnę aparat, zwierzęta są już w takiej odległości, że nie udaje mi się zrobić dobrych ujęć. Dopiero na Mageroy renifery są jakby bardziej oswojone i dają się podejść trochę bliżej. W praktyce jednak, jeżeli pojawisz się na północy Norwegii, to ciężko jest nie zobaczyć ich z bliska. Od pewnego momentu wrastają w wizerunek północy i ich obecność jest tak oczywista, jak obecność krów i owiec na południu. Okolice, po których przyszło mi jechać, to prawdziwa dzicz, na której jakakolwiek osada jest rzadkością. Jeszcze do niedawna wzdłuż drogi wyrastały raz na jakiś czas pojedyncze domki, co 40 km można było liczyć na obecność sklepu z jedzeniem. Teraz jednak, gdy dojeżdżam do Smorfjord - na mojej mapie ostatniej miejscowości przed Mageroy, wolę się upewnić: "Gdzie znajdę następny sklep z żywnością ?" pytam ekspedientki w sklepie. "Następny sklep jest w Honninsvag, za 100 km" - słyszę i wiem, że przede mną 100 km drogi, wzdłuż której nie znajdę niczego oprócz mchu, reniferów i gór. Ale wiem też, że nawet gdybym rozwalił rower albo połamał nogi, to i tak zrobię wszystko, aby następnego dnia dojechać do celu. .:. 27 dnia podróży, po przejechaniu 2700 km, w deszczu, moim oczom ukazał się cel podróży: najdalej na północ wysunięty przylądek Europy - Nordkapp; miejsce, gdzie znajdziesz jedynie parking, sklep z pamiątkami i globus. |